Otworzyłam gabinet.
Mimo, że rękami i nogami broniłam się przed pójściem na swoje, wyszło jak wyszło i z dnia na dzień stałam się przedsiębiorcą z własnym gabinetem. Zadbałam o każdy detal. Miało być ładnie, jasno, przyjemnie i profesjonalnie. Zawsze przerażały mnie małe, obskurne gabinety z unoszącym się w powietrzu zapaszkiem nieświeżej karmy. U mnie miało być inaczej. I jest.
Oczywiście poza pierwszym wrażeniem wizualnym dla potencjalnego klienta, zadbałam o to, by mieć lepszą ofertę niż konkurencja i na tamtą chwilę była to aparatura do badania krwi.
Gotowa na sukces otworzyłam gabinet w pewien przepiękny, październikowy czwartek. Otwarcie pod koniec tygodnia było celowym zabiegiem, zaleconym mi przez mojego tatę. Uznał, że jeśli nikt nie przyjdzie w pierwszych dniach (a jest to całkiem prawdopodobne, jeśli otwierasz coś innego niż galerię handlową z miliardem promek na dzień dobry), „tydzień” szybko minie i nie będzie aż tak druzgocący jak pełnowymiarowy. Dość logiczne.
Uzbrojona w nowiuśki uniform, uśmiech i morze optymizmu zasiadłam za biurkiem tuż pod dumnie wiszącym na ścianie prawem wykonywania zawodu. I tak sobie przesiedziałam równiutkie 10 godzin (taaa pragnęłam być dla wszystkich- tych co rano i wieczorem załatwiają sprawy. A przecież i tak nie miałam życia osobistego, to co za różnica, gdzie posiedzę cały dzień.). Czasem wychodziłam sprawdzić, czy na ulicy jest jakaś żywa dusza, czy drzwi wejściowe aby na pewno są otwarte. Co chwilę chwytałam jakąś książkę z półki i doczytywałam jak leczyć najprzeróżniejsze ciężkie przypadki- na wszelki wypadek, gdyby nagle taki się zjawił. O 18 ubrałam się i poszłam do domu, z nieco mniejszym optymizmem niż rano, ale jeszcze bez paniki. To dopiero pierwszy dzień, ludzie jeszcze nie wiedzą, że tu jestem.
Piątek wyglądał tak samo- pusto, cicho, w dodatku deszczowo za oknem..
Sobota, czas pracy od 9 do 13. Nikogo. O 13 przyjechał po mnie tatuś, chwilę zajęło mi zbieranie się do domu, gdy nagle usłyszeliśmy dzwonek sygnalizujący, że ktoś wszedł. Zamarłam. Nogi jak z betonu, serce w gardle. Tato szepnął podniecony „klient!” i schował się do toalety, co by nie straszyć przybysza. Zaiste, w drzwiach stały dwie młode kobiety, jedna trzymała w dłoniach najmniejszego kociaka świata, który wyglądał dość… martwo. Poprosiły o ratowanie kotka. Na pierwszy rzut oka, nie było już czego ratować, ale mając na uwadze, że muszę sprawić dobre wrażenie i być profesjonalna, przejęłam od pani kotka i zaczęłam go badać. Wynikiem badania było potwierdzenie zgonu, łzy obu pań i moje ciche „nic”, na pytanie, ile płacą. Naprawdę głupio mi było wziąć pieniądze za stwierdzenie oczywistości.
Tak minął pierwszy „tydzień”.
Nastał poniedziałek- nowy dzień, nowy tydzień, nowa szansa na super start. Jak wystartowałam, tak obejrzałam ciągiem prawie cały sezon „Gry o tron”. Nikt mi nie przeszkadzał. Przyznam szczerze, że tu optymizm już sobie zaczął dość szybko zanikać. Od wtorku było lepiej. Drzwi się coraz częściej otwierały, ktoś zaglądał do środka. Kilka osób uciekło, zanim zdążyłam do nich wyjść, kilka chciało kupić smalec z borsuka (tak, przecież to logiczne, że lekarz weterynarii nim handluje), ktoś uznał, że nie wejdzie, bo pies ma brudne łapy a tu „taka czysta podłoga”, „pani taka młoda jest weterynarzem? To my pójdziemy jednak do pana doktora”, ale moim ulubionym było stwierdzenie: „Ooo jak tu ładnie (duma rozpiera, stroszę piórka). Pewnie drogo. Do widzenia”.
W czwartek lub piątek sprzedałam jedną tabletkę na odrobaczenie i w dodatku zostałam okradziona- stara jak świat sztuczka z kupowaniem czegoś taniego, płaceniem 200-złotowym banknotem, a potem rezygnacja- uruchomiłam wszystkie wewnętrzne czujniki, patrzyłam na ręce, a jednak zostałam uboższa o 100zł.
W sobotę rano już sobie trochę popłakałam (ok, nie trochę, wyłam jak głupia w maminy rękaw), że całe przedsięwzięcie jest niewypałem i pójście do pracy nie ma najmniejszego sensu. Jakież więc było moje zdziwienie, gdy pod gabinetem ujrzałam kilkuosobową kolejkę ze zwierzakami.
I wtedy się zaczęło…
A jak wyglądały Wasze początki? Czy wydarzyło się coś niezwykłego, śmiesznego, strasznego, czy wręcz przeciwnie- jak u mnie?
Zachęcam do dzielenia się historiami w komentarzach.