Hej! Dawno mnie tu nie było. Dużo pracy ostatnimi czasy, jeszcze więcej obowiązków, nowe ciekawe projekty. Nie usprawiedliwia mnie to jednak by zaniechać ten fantastyczny projekt, który już na dniach będzie przeżywał swój renesans.
Chciałbym tym artykułem odczarować pewną kwestię.
Lecznica całodobowa, tak. O tym będzie mowa. Wielu młodych przeraża, u wielu starszych budzi wątpliwości. Jestem już w zawodzie ósmy rok. Praca w całodobówkach towarzyszy mi praktycznie od początku kariery w mniejszym lub większym stopniu. Szczerze? Nie zamieniłbym tego na nic innego. Chciałbym się z wami podzielić kilkoma przemyśleniami dlaczego właśnie wybieram takie, a nie inne miejsce. Dlaczego mimo tego, że raz na jakiś czas biorą rozwód z trybem pracy „czy dzień, czy świt” zawsze do niej wracam. Choć czasem myślę o niej jak o niewdzięcznej, czasem chciałbym to rzucić, to jednak nie poznałem drugiej takiej miłości zawodowej :P
Czy praca w takim miejscu jest dla każdego? Oczywiście, że nie. Bo weterynaria to taki fajny zawód, że wybierasz sobie kategorię w której chcesz startować. Klinika całodobowa jest jak maraton. Gdy udaje Ci się dobiec do mety, to myślisz, że zaraz zemdlejesz, ale jesteś szczęśliwy i po chwili relaksu i przemyśleń myślisz już tylko jak poprawić swój czas.
Moja przygoda z lecznicami całodobowymi wbrew pozorom nie zaczęła się fajnie. Za pierwszym razem trafiłem do kołchozu, który starał się przeżuć mnie z tego co najlepsze, wyeksploatować i wyrzucić. Shit happens. Takich miejsc jest niestety sporo – trzeba uważać i nie wolno się zniechęcać.
Praca w klinice całodobowej jest na początku trudna, szczególnie gdy startujesz. Ciężcy pacjenci, ciężcy opiekunowie. Wizyty nocne, w których liczyć możesz tylko na siebie. To próba charakteru, walka z samym sobą. Upadasz dużo razy, dużo razy się podnosisz. Hartujesz się. Łatwo już na tym etapie zrozumieć co chcesz osiągnąć jako lekarz. Wymagania są duże, ale nie ty jeden to przechodziłeś – większość z nas to przeżyła.
Teraz drugi punkt widzenia zacznę tym samym zdaniem. Praca w klinice całodobowej jest na początku trudna, szczególnie gdy startujesz, ale… Twoje doświadczenie rośnie z miesiąca na miesiąc, ilość przypadków z którymi się spotkasz rocznie przebije to co twoi koledzy z małych gabinetów zobaczą w ciągu kilku lat. Kolokwialnie mówiąc – nabijasz expa i levelujesz.
To dosyć ważne gdy znajdujesz się w obecnych realiach, gdy trwa ten wyścig. Gdy tworzy się wydział za wydziałem, konkurencja wzrasta, a ty musisz się wyróżniać.
Oki Przemek, swoje przepracowałeś, na co Ci to? Nie lepiej 8-15 i na falafla?
Otóż nie. Apetyt rośnie w miarę jedzenia. Nie wyobrażam się teraz powrotu do gabinetu szczepień i odrobaczeń. Może to uzależnienie od adrenaliny :) ?
Inną sprawą jest wbrew pozorom komfort pracy. Obecnie funkcjonuje jako specjalista wąskiej branży. W moim wypdku są to zwierzęta egzotyczne. Praca w punkcie referencyjnym sprawia, że oprócz realnego dostępu do specjalistycznego sprzętu, mam także dostęp do innych specjalistów. Nie oszukujmy się – nikt nie jest alfą i omegą, a weterynaria pędzi do przodu. Dzięki współpracy z kardiologiem, chirurgiem, ortopedom, neurologiem, anestezjologiem itp. wachlarz moich usług i skuteczność stale się podnosi. Duży nacisk na specjalizacje sprawia, że możesz także zająć się swoją działką weterynarii – rozwijasz się tak jak chcesz. To dla mnie jeden z największych plusów, bo czas lekarzy od wszystkiego już mija.
O posiadaniu takiego komfortu jakim jest szpital chyba nie muszę nic mówić? Bo leczenie stacjonarne to kolejne wyzwanie, ale także jednocześnie możliwość pracy nad przypadkiem w większej grupie tworząc oś lekarz internista- lekarz szpitalny-personel pomocniczy.
Ta współpraca przekłada się także na konsylia trudnych przypadków, częste w całodobówkach szkolenia wewnętrzne i możliwości wspólnego rozwiązywania problemów – wszyscy strzelamy do jednej bramki.
Powiesz mi, że duże kliniki to korpo. Pewnie masz racje, bo w obecnych czasach wszystko co duże to korpo. Presja czasu, dokręcanie śruby, wymagające procedury to oczywiście spore obciążenia, którego nie wyrówna darmowa kawa i karta multisport. To jest jednak bilans szans i strat który powinieneś wykonać samodzielnie – co lubisz i jak się w tym widzisz.
Według mnie najgorsze są noce. Szczerze ich nie lubię – to taka druga strona medalu. Kultura posiadania zwierząt w naszym kraju ciągle rośnie i pewnie niedługo się to zmieni, ale nocny dyżur to praktycznie zawsze samotny dyżur (kwestia opłacalności dla ZLZ). Nie chodzi tu tylko o trudność i napięcie związane z przypadkami, ale także z niepokojem kto stoi po drugiej stronie drzwi. Posiadanie włącznika alarmu w kieszeni, uspokaja Cię tylko pozornie, nie mniej jednak cały czas pamiętasz, że jednak po coś go w tej kieszeni nosisz. Historie kolegów i koleżanek z nocnych dyżurów bywają czasem straszne- pocieszające, że jednak nie są one codziennością. Do tego dochodzi jeszcze aspekt zmęczenia. Ja zazwyczaj nie odsypiam nocnego dyżuru do czasu kolejnej nocy, ale wiem, że jestem w mniejszości i niektórym to rozwala dzień . Powoli kiełkują oferty dla nocnych marków, czyli dyżury tylko i wyłącznie na noce i wcale nie cieszą się marnym odzewem.
Nie oszukujmy się jednak, to jednak ciężki kawałek chleba. Im jednak większy zespół, tym nocnej pracy mniej.
Reasumując.
Moim zdaniem każdy jest w stanie znaleźć coś dla siebie w takim miejscu. Młody lekarz doświadczenie, przegląd przez setki przypadków, wsparcie merytoryczne starszych kolegów. Starszy lekarz komfort pracy, możliwość szlifowania swojej drogi jako specjalisty.
Nie bójcie się takich miejsc – i jak to mówi najbardziej tandetny slogan coachingowy: „wyjdźcie ze strefy komfortu”.