Ruszam z cyklem „Weterynaryjny Areczek” – czyli o patologiach i perspektywach w pracy lekarza weterynarii. Mam nadzieję, że się to Wam spodoba i kilku osobom coś naświetli.
Natknąłem się ostatnio na takiego fajnego mema w necie, którego też na pewno widzieliście, o zbieraniu malin czy tam innych truskawek za psi pieniądz. Uzasadnieniem psiego pieniądza było to, że nauczy Cię to szacunku do niego.
Otóż jako niedoszły absolwent wyższej szkoły zbierania truskawki chciałbym się w tym temacie wypowiedzieć. Po pierwsze, tak jak napisałem byłem niedoszłym absolwentem, bo dziobanie w upale truskawsów za 15 zł dniówki sprawiło, że rzuciłem tą szkołę życia po jednym dniu, a po drugie to w swoim życiu spotkałem wiele takich „truskawkowych pól” pracując już jako lekarz weterynarii.
Wszystko to rozbija się o konflikt pokoleniowy jakby na to nie spojrzeć.
W obecnych czasach można spotkać się z zarzutami, że młodzi mają wybujałe fantazje co do czasu i pracy i zarobków. Należy jednak sobie zadać pytanie, czy jest to oby na pewno prawda i czy praca 5 dni w tygodniu z wolnymi weekendami bez dziwnych nadgodzin to fantazja czy to nam dane było żyć w koszmarze roboty 7 dni w tygodniu i na wybujałe wymagania patrzymy przez pryzmat pewnych patologii w których sami nabieraliśmy doświadczenia.
Pokolenie które reprezentuje to pokolenie „kultu zapierdolu” i ofiar rodziców dotkniętych mitem wyższego wykształcenia. I tak właśnie ja i moi koleżanki i koledzy w dużej mierze patrzyli, a niektórzy dalej patrzą na pracę.
„jak byłem młody to brałem wszystkie dyżury jakie wpadły”
„kasa nie jest ważna, ważne jest doświadczenie”
„trzeba tyrać na początku, żeby to miało sens”
brzmi znajomo?
Tak więc z tym przeświadczeniem szło się w świat, przyjmowało gówno- oferty prac za psie pieniądze w imię wyższego dobra, które w dużej mierze przypadków nigdy nie nadeszło, a jeśli nadeszło, to przed nim najpierw pojawiała się depresja i ból pleców.
Młodsze pokolenie patrzy obecnie na pracę jak na…. pracę. Wykonanie obowiązków za daną kwotę. Jest to jakby nie patrzeć dość zdrowe podejście. Obecnie dla młodych liczy się czas wolny, podróże i jedzenie w knajpach, a przynajmniej liczy się bardziej niż ilość nocnych asyst przy skrętach żołądka w tygodniu. Zdrowo, co?
Nie powiem, pojawia się tutaj jednak pewien problem, w postaci pewnej roszczeniowości na początku w postaci: „nie umiem tego, tego też nie potrafię, a tamtego za pewne kiedyś się nauczę, moje oczekiwania finansowe to 6 tysi na rękę”. Problem wyceny swojej pracy kiedyś polegał na jej niedoszacowaniu, teraz to bardziej przeszacowanie. I przez jedno i przez drugie młodzi od zawodu odchodzą.
Weterynaria to ciężki kawałek chleba, uczelnia praktycznie w poziomie zerowym przygotowuje do realnej pracy w zawodzie (wypowiadam się o małych zwierzakach, bo realiów terenu nie znam – być może jest tam inaczej), a o umiejętnościach by zdobyć pracę – jak mowa ciała, prezencja, podstawowe prawa i obowiązki – nie mówi wcale. Stąd na początku sytuacja pracodawcy jest ciężka, bo zatrudnia osobę która nie generuje zysków, a często straty, bo nie ukrywajmy, że pierwszy rok pracy zawodowej to jest jeszcze nauka podstaw. Tylko czy w obecnych czasach w wieku 26 lat większość osób może sobie pozwolić na dodatkowy rok nauki?
„Kult zapierdolu” za psi pieniądz nie uczy wcale szacunku do pieniądza, uczy brak szacunku do siebie i niechęci do zawodu. Gdy starzy lekarze wchodzili w rynek pracy to na wyposażeniu gabinetu był stetoskop, stół i dobre chęci. Teraz nawet gabinety mają już w standardzie USG, RTG, aparaty do badań krwi itp. czyli szereg urządzeń których trzeba się nauczyć – i obsługiwać i interpretować. To wymaga czasu i zaangażowania.
Jak więc to pogodzić? Uważam, że zarobki na początku nie mogą być wysokie, ale wysoki powinien być poziom mentoringu, szkolenia nowego pracownika, aby mógł własnymi siłami swój status poprawić. Jest to układ który jest fair dla obu stron. Pamiętajmy, z pracownika nie ma niewolnika, ale pracownik który generuje wyłącznie straty bez perspektyw na zmianę tego stanu, również wsparciem zespołu nie będzie.